Polska kadra kobiet ma za sobą niełatwy sezon, którego zwieńczeniem był jednak awans i występ dwóch zawodniczek na Zimowe Igrzyska Olimpijskie w Pekinie. Wyniki reprezentantek naszego kraju z pewnością nie były jednak takie, jakich oczekiwaliby nie tylko kibice, ale też sztab szkoleniowy i one same. Na ile jednak wpływ na taki obrót sprawy miały czysto sportowe względu, a na ile przyczyniła się do tego gęsta atmosfera wewnątrz drużyny? I czy trener Łukasz Kruczek nadal będzie współpracował z polskimi skoczkiniami?
Bartosz Leja: Panie trenerze, czy udało się juz nieco ochłonąć i złapać na miniony sezon spojrzenie z dystansu?
Łukasz Kruczek: Raczej nie jestem typem, który próbuje ochłonąć. Staram się planować do przodu, a teraz sytuacja jest wyjątkowa. Plany planami, ale wszystko jest związane także z decyzjami odgórnymi. Do tego czas też determinuje pewne kwestie, w których wszyscy musimy się odnaleźć. Na pewno można powiedzieć, że koncepcja, aby spróbować utworzyć drużynę z wszystkich zawodniczek nie przyniosła założonego efektu. Co do minionego sezonu, to na pewno był bardzo ciężki z różnych względów. Duże oczekiwania, duża presja na zawodniczkach, które chyba pierwszy raz były w takiej sytuacji. To było dla nas wszystkich coś całkiem nowego, z czym trzeba się było zmierzyć. Nie podam jednego momentu na plus, czy na minus. Ta praca i te zadania są wyzwaniem i jest cały czas bardzo dużo elementów do poprawy pod dużą presją czasu.
Kinga Rajda miała być liderką kadry. Po słabszym początku zapunktowała w Pucharze Świata w sumie siedem razy, tylko jeden raz mniej, niż w najlepszym sezonie. To „iskierka”, choć domyślam się, że aspiracje były znacznie większe?
No i cały czas jest. Początek był słabszy, aczkolwiek z mojego punktu widzenia były ku temu powody. Później ustabilizowała skakanie i końcówka była w porządku. Taką Kingę chcielibyśmy widzieć cały czas, tak by ten poziom był jej bazowy i z tego poziomu można się wspinać wyżej. A to już w przeszłości pokazała kilkukrotnie, że daje radę. Aspiracje owszem, zawsze są większe, gdyby ich nie było, gdzie byłby sens treningu i starania się o poprawianie jakości skoków i tym samym wyników? Kinga ma duże możliwości i myślę, że jak tylko wyprostuje kwestie zdrowotne, które stanowią efekt hamujący, to zrobi szybko przeskok na poziom jakiego polskie skoki kobiet potrzebują.
Nicole Konderla z pewnością jest zawodniczką, która najbardziej ufa Pana metodom treningowym. A jak Pan określiłby swoje zaufanie do jej potencjału sportowego?
Potencjał sportowy Nicole jest bardzo duży. Największą „bolączką” jest cały czas krótki okres treningowy, czyli tylko pięć lat od momentu, kiedy po raz pierwszy założyła narty skokowe na nogi. Z jednej strony to gdzie jest w tak krótkim, czasie pokazuje możliwości, a z drugiej jest pewnego rodzaju utrudnieniem, gdyż często zapomina się o historii. Patrząc na taki standardowy proces treningowy, to ona powinna być jeszcze na skoczniach 70-metrowych i jeszcze przed zawodami rangi FIS Cup. Sądzę, że jeszcze trochę cierpliwości i zacznie pokazywać stabilność również w zawodach i to tych najwyższej rangi.
Z punktu widzenia personalnego, jak trudna była współpraca, lub jej niespełnione próby, z Kamilą Karpiel? I z perspektywy sezonu naznaczonego tym konfliktem, czy jest coś, co mogłoby jeszcze tę współpracę naprawić?
To była bardzo trudna współpraca i od początku było wiadomo, że nie będzie łatwo. Do tego jeszcze kontuzja, którą złapała na samym początku mojej trenerskiej kadencji, co utrudniło wejście we współpracę podczas pierwszego sezonu. Nie ufała, a bez tego ciężko o dobrą jakość. Zawodnik musi zaufać procesowi. Jeśli nie zaufa – nie ma szansy.
Szkoda, że właściwie na tej trójce opisywanie sytuacji sportowej czy personalnej, trochę się kończy… Wiadomo, jest jeszcze Anna Twardosz, która zaznaczyła swoją obecność w końcówce, Joanna Szwab ze sportowego punktu widzenia nie odegrała w Pucharze Świata żadnej roli, do tego kontuzja Wiktorii Przybyły… Czy ma Pan wrażenie, że polskie skoki kobiet zamiast rosnąć, trochę się kurczą?
Kurczą, lub podlegają naturalnej w pewnym sensie selekcji. Ogólnie nie ma i nie było dużej ilości zawodniczek, a teraz dochodzi się do poziomu, w którym trzeba skakać na większych skoczniach. Wymagania dotyczące motoryki i kondycji ciała są coraz wyższe, stąd z małej ilości zawodniczek robi się jeszcze mniej. Niestety nie jesteśmy w stanie, jeśli mowa o poziomie Pucharu Kontynentalnego czy Pucharu Świata „wyczarować” większej ilości. Pewne minimum doświadczenia zawodniczki muszą posiadać i na to potrzeba statystycznie około ośmiu lat. Mowa tu o okresie od początku treningów, do momentu wejścia na poziom drugiej czy pierwszej „ligi”.
Jak oceni Pan współpracę, lub jej brak, z Pana asystentem Marcinem Bachledą?
Nie potrafię jednoznacznie określić jej jako dobrą, lub złą. Każdy z sezonów był nieco inny i były zarówno dobre jak i złe momenty. Wiedziałem, że to nie będzie łatwa praca, ale mimo wszystko upierałem się, by Marcin był w grupie wbrew sugestiom jakie otrzymywałem z strony Polskiego Związku Narciarskiego w momencie rozpoczęcia pracy, że nie jest to dobry pomysł. Myślę, że ostatni sezon, kiedy ruszyły skocznie w Zakopanem i trochę inaczej ułożyliśmy szkolenie spowodował duży rozłam w codziennym szkoleniu, mając wpływ na całokształt.
Czy chce Pan kontynuować pracę w roli trenera polskich skoczkiń? I jakie dostaje Pan sygnały z PZN w kwestii Pana trenerskiej przyszłości?
Chciałbym kontynuować pracę w zawodzie, którego jestem pasjonatem. Zawodzie, który wymaga ciągłego uczenia się i jest bardzo dynamiczny. Sygnały są, aczkolwiek bardzo niejasne i można powiedzieć, że nie ma klarownego pomysłu na pracę z kobietami, przynajmniej z informacji, które docierają do mnie. Ja widzę cały czas możliwości do zrealizowania, choć to nie jest łatwe zadanie.
PZN poinformował o stworzeniu dwóch regionalnych grup treningowych w Tatrzański Związku Narciarskim i Śląsko-Beskidzkim Związku Narciarskim. Czy widzi Pan w tym szansę na rozwój polskich skoków kobiet? I w jaki sposób powinno się poprawić element rekrutacji i prowadzenia młodych zawodniczek, żeby był liczniejszy młody narybek?
To jest temat rzeka. Już mówiono wiele razy, że jako kraj jesteśmy bardzo „opóźnieni”, gdyż gdy inne kraje wzięły się na poważnie za temat, a my niestety nie. Najmocniejsze kraje mają szkolenie oparte o stosunkowo mocne struktury z większą ilością zawodniczek, bądź stawiają na jednostki, które mają cechy pozwalające im na rywalizację na najwyższym poziomie. Oczywiście wszystko wymaga czasu, bo nawet jeśli znajdziemy w naszym ubogim środowisku jednostkę, która posiada te możliwości, to nie zacznie od razu osiągać sukcesów. Na to potrzeba kilku solidnych lat treningu. Najłatwiej wzrost rekrutacji byłoby osiągnąć poprzez spektakularny sukces którejś z zawodniczek, taki dzięki któremu rodzice zaczęliby przyprowadzać młode zawodniczki do klubów. I przede wszystkim to co najważniejsze: środowisko musi zacząć traktować dziewczyny poważnie. Nadal słychać głosy od trenerów, które nawet nie są kuluarowe, że to nie jest sport dla dziewczynek.
rozmawiał Bartosz Leja